Wielokrotnie w prywatnych rozmowach moi czytelnicy pisali mi „no OK, masz na blogu wywiady z osobami niebędącymi anglistami, ale zazwyczaj ich poziom był wysoki. Co z tymi, którzy język znają słabo?”.
Monika, moja dzisiejsza rozmówczyni, od dawna wyróżnia się dużą aktywnością na grupach FB związanych z dwujęzycznością zamierzoną. Od początku przyznawała się, że jej poziom znajomości języka angielskiego nie jest wysoki. Czytając o jej zmaganiach byłam każdorazowo pełna podziwu dla jej wysiłku i zaangażowania. Pewnego dnia, gdy napisała, jak jej najmłodszy synek zaczął budować piękne zdania po angielsku, wiedziałam, że muszę ją namówić na wywiad. Wielokrotnie powtarzam, że wiem, że ja nie jestem najlepszym przykładem na to, że można, bo w końcu skończyłam studia językowe. Monika pokazuje, że można, nawet jeśli startuje się z niskiego poziomu. Czytajcie i inspirujcie się. Zapraszam na wywiad!
Czym się zajmujesz? Ile członków liczy Twoja rodzina?
Jestem mamą czwórki chłopców (Miłosz 3 l., Kacper 7 l., Filip 9 l. i Mikołaj 11l). Skończyłam filologię polską i jestem nauczycielką. Uczę w szkole, ale myślę, że współczesna szkoła potrzebuje wielu zmian.
Jak oceniasz swój poziom językowy na początku drogi, zanim zdecydowałaś się realizować ambitny plan wprowadzania angielskiego w domu?
Mój poziom może nie był zerowy, ale naprawdę niewiele umiałam. Szkołę średnią skończyłam z poczuciem, że jestem beztalenciem językowym i nawet się z tym pogodziłam. Dziś wiem, że to metody były złe, a każdy z nas może nauczyć się języka obcego, a nawet ilu tylko zechce.
W jakim wieku były Twoje dzieci, gdy zaczęliście naukę? Jak to przyjęły?
Poczucie, że nie jestem w stanie nauczyć się języka obcego spowodowało, że od kiedy urodził się mój pierwszy syn, pragnęłam dla niego łatwiejszej drogi przyswajania języka. Gdy miał dwa lata, woziłam go na zajęcia metodą Helen Doron do miejscowości oddalonej o 30 km, ale gdy zmieniła się lektorka i usłyszałam zza drzwi zdanie: „Pomalujcie rata”, zrezygnowałam, bo pomyślałam, że tak to i ja potrafię. Gdy przyszedł na świat kolejny syn i kolejny, zapisałam ich na prywatne zajęcia z lektorką, która miała świetne podejście do dzieci i moi synowie chętnie uczęszczali na jej zajęcia dwa razy w tygodniu. Ale czułam nadal, że to nie to, że po takich zajęciach i tak nie będą komunikować się po angielsku. I dopiero przy czwartym synku zrozumiałam, że nie ma rady, nikt tego nie zrobi za mnie, trzeba codziennie mówić. Początki nie były łatwe, a nawet trudne, bo zwyczajnie mówić nie umiałam. Ale od narodzin Miłoszka każdego dnia wprowadzałam angielski. Na początku używałam gotowych fraz znalezionych w Internecie, korzystałam z tłumacza, powoli nadrabiałam gramatykę. Pamiętam, że gdy nie wiedziałam, co mówić do dziecka (bo nie umiałam) śpiewałam w kółko te same proste piosenki. Używałam bardzo prostych fraz, ale mówiłam codziennie. Starsi tego słuchali (i słuchają nadal). W nocy oglądałam Peppę Pig i zapisywałam gotowe zdania, oglądałam różne konta na YouTube, uczyłam się z podręczników, starałam się oglądać seriale, słuchać podcastów. W dzień zapisywałam słowa, których mi brakowało, w nocy tłumaczyłam. Pamiętam, że „pracowałam” w systemie co druga nocka. Jak jedną zarywałam, kolejną spałam. 🙂 I wiecie co, polubiłam naukę języka obcego!
Zapomniałam o książeczkach dla dzieci. Kupuję ich mnóstwo i staram się czytać jak najwięcej. Nie mogłam się doczekać, kiedy zasiądę do nauki. Powoli odkrywałam inspiracje w Internecie konta o dwujęzyczności zamierzonej. Śledziłam blogi. Pamiętam, jak odkryłam stronę Bobospeaks. Byłam zachwycona, oglądałam filmiki tam zamieszczone po kilka razy. (I spisywałam zwroty). Odkrywałam kolejne blogi, kolejne konta o dwujęzyczności zamierzonej. Chyba znam cały światek 🙂 Tak też trafiłam do Ciebie i kupuję wszystko, co wyprodukujesz. Teraz też jestem kursantką najnowszego kursu, a nawet wykupiłam połowę kursu niemieckiego.
Starsi mają różny stosunek, czasami się denerwują, że mówię do nich po angielsku. A czasami zwłaszcza jak coś chcą, próbują mówić po angielsku do mnie. Nie naciskam, wystarczy, że są świadkami naszej komunikacji z Miłoszkiem. Bywa zabawnie, bo gdy czegoś nie rozumieją, a koniecznie chcą wiedzieć, o co chodziło, proszą braciszka o tłumaczenie na polski. A Filip (9 lat) sam poprosił, żeby mu wykupić lekcje z nativem. A w ślad za nim i Mikołaj.
Jak wyglądał u Ciebie proces szlifowania języka? Metody, czas, regularność?
Chyba opisałam większość w pytaniu powyżej. Jeżeli chodzi o regularność mojej nauki, to bywało różnie. Czasami dużo, a potem miesięczna przerwa. Ale do dzieci codziennie mówiłam. Mogę jeszcze dodać, że teraz, gdy mój angielski jest może na poziomie B1+ , wykupiłam konwersacje na rok, by z takiej „lekkiej” komunikacji móc rozmawiać swobodniej na coraz trudniejsze tematy. Mój najmłodszy synek zadaje coraz to trudniejsze pytania. Codziennie słucham podcastów 2 h dziennie.
Na dzień dzisiejszy pracuję nad angielskim bardzo regularnie. Ćwiczę na każdym polu: słuchanie, mówienie i czytanie. Może pisania jest najmniej. Mało tego, od miesiąca uczę się niemieckiego. Postanowiłam poświęcać na ten język 20 min dziennie. Czuję się zmotywowana, mam nadzieję, że nie odpuszczę. Bez żadnej presji, ucieszę się, jak po roku wejdę na A2.
Z czym miałaś największy problem i jak go pokonałaś?
Trudności to ja cały czas mam. A chyba najbardziej z wymową, ciągle muszę szlifować wymowę. Ciągle mam problem ze schwa. I to jest dźwięk, który sprawia mi największy problem. Nadal brakuje mi płynności w mówieniu, dłuższe wypowiedzi mówię bardzo powolnie. Żałuję też, że moi starsi synowie jednak nie przyswoili swobodnej komunikacji, że za późno się „obudziłam”. Problemem dla mnie też jest mówienie w towarzystwie, bo wiem że jeszcze mi daleko do zupełnie swobodnej komunikacji.
Kiedy zaczęłaś zauważać pierwsze rezultaty swoich działań?
Mój synek bardzo szybko zaczął mi pokazywać, że rozumie. W książeczkach wskazywał zwierzęta. Pamiętam też taki przełomowy moment, jak powiedziałam „Let’s go outside”, a on pobiegł do schodów. Może miał wtedy roczek (zaczął chodzić, jak miał osiem i pół miesiąca). Zaczął mówić na 2-3 miesiące przed drugimi urodzinami. Jednocześnie pojawiały się słowa po polsku i angielsku. Prowadziłam nawet takie zapiski: co jestem pewna, że umie i rozumie, bo to pokazał/powiedział.
Co było największym przełomem i powodem Twojej największej dumy?
Byłam niezwykle dumna, gdy synek w obecności taty, tłumaczył mu, co ja mówię. Teraz to się zdarza często. Albo z tego, że gdy zwracał się do taty, na widły mówił widelec (przypis autorki: „fork” po angielsku oznacza i widelec i widły) . Albo jak w nocy się przebudza, to nawet wtedy zwraca się do mnie po angielsku. Cieszą mnie jego kalki językowe, gdy mówiąc po polsku używa tylko jednego przeczenia. Cieszy mnie też, gdy najstarszy syn wraca ze szkoły i mówi: Mama ja się tego w ogóle nie uczyłem, a umiem. Albo Filip, gdy mówi, że na lekcjach to prościzna i sam z siebie zachciał lekcje z nativem.
Jakimi słowami zachęciłabyś innych rodziców, którzy są w podobnej sytuacji co Ty na początku drogi? Dlaczego warto działać z językami w domu i nie liczyć wyłącznie na nauczycieli?
Zupełnie nie powinniśmy pozostawiać naszych dzieci na pastwę szkolnej, systemowej nauki, która buduje blokady, gdzie jesteśmy oceniani za błędy (a przecież, żeby się nauczyć języka musimy ich popełnić mnóstwo), gdzie gramatyki jest zbyt dużo, gdzie ciągle jesteśmy sprawdzani, przepytywani, gdzie lekcje prowadzi się po polsku. Gdybym w ten sposób miała się uczyć znowu języka, pewnie moja motywacja szybko by spadła. Mówię to z całą świadomością i gotowa jestem na lincz ze strony anglistów. Nie oskarżam nauczycieli, a system i metody. Wiem, że jest wielu pasjonatów, którzy dają z siebie wiele, ale system to zabija. Tematem interesuję się od dłuższego czasu i jeszcze nie spotkałam osoby, która tylko po szkolnej nauce mówi komunikatywnie w języku obcym. A w szkole spędzamy tyle lat! Rozmawiam ze swoimi uczniami, z osobami z rodziny i znajomość angielskiego po ośmioletniej nauce angielskiego w podstawówce jest zatrważająco niska. Jest też grupa uczniów, która z gier wynosi dużo więcej niż z lekcji. Może niektórzy dobrze piszą testy, ale mówić nie potrafią. A to komunikacja jest najważniejsza.
Słucham już od miesiąca podcastu (genialny!) w języku angielskim, gdzie zapraszani są poligloci z całego świata. I niemal wszyscy narzekają na szkolną naukę języka (może poza Skandynawami). Ludzie, którzy znają po 12 języków, kończyli szkołę ze świadomością, że nie mają talentu do języka. Ja ciągle żałuję, że wcześniej nie doszłam do takich wniosków, że tyle lat traciłam na złudne lekcje angielskiego dla moich dzieci. Żałuję, że żaden nauczyciel nigdy mi nie powiedział, jak się uczyć. Rodzic jest najlepszym nauczycielem dla swojego dziecka, do procesu nauki podchodzi z miłością, za błędy nie ocenia, a nawet się z nich cieszy, bo są one próbą mówienia. Rodzic może podarować dziecku (i sobie) wspaniały prezent w postaci znajomości języka. Chciałoby się tu napisać wiele, ale żadne słowa nie oddają tego, ile mogą zyskać nasze dzieci. Nauka języka obcego to wspaniała przygoda.
Dziękuję Monice za wspaniały wywiad, jeden z bardziej inspirujących na moim blogu. Pokładam głęboką nadzieję, że pomoże przełamać się tym z Was, którzy myślą, że się nie nadają, potrafią za mną i to nie jest coś dla nich. Jeśli tak sądzicie, przeczytajcie ten wywiad jeszcze raz! Monikę możecie obserwować na jej koncie na Instagramie @naszezycienawsi.