Nie ma we mnie zgody na straszenie rodziców. Przez specjalistów i „autorytety”. Przez ekspertów poprzez cytowanie jeszcze większych ekspertów. Przez innych rodziców, dla których X jest ważne, więc uważają, że takie powinno być dla wszystkich.
Nie ma we mnie zgody na wmawianie rodzicom, że ich dzieciom dzieje się krzywda, gdy rodzice nie rozwijają w pełni ich potencjału językowego, fizycznego, muzycznego, matematycznego, naukowego czy innego.
Nawet jeśli dana teza ma naukowe potwierdzenie i jest słuszna w 100% to nie bierze pod uwagę faktu, że nie żyjemy w idealnym świecie: nie da się robić wszystkiego.
Choćbyśmy porzucili troskę o siebie i swoje osobiste ambicje, mieli kucharkę i sprzątaczkę i skupili się wyłącznie na dziecku. A nawet gdyby było to możliwe, coś czuję, że nie byłoby to zdrowe.
Realia są takie, że duża cześć osób ma problem z utrzymaniem się na powierzchni nawet w scenariuszu minimum. I nie jest to kwestia organizacji a wielu czynników, których osoby bardziej uprzywilejowane nawet nie dostrzegają. Wielu z nich jest zadowolona z bycia „pośrodku”, bo brak ciśnięcia, presji, natłoku informacji i aktywności to coś, co robi dobrze całej rodzinie. Nawet jeśli to znaczy brak dodatkowego języka, kreatywnych prac plastycznych, brak domanowania czy aktywności umuzykalniających.
Czasem będzie to angielski na luzie podczas spaceru, prosta praca plastyczna raz na miesiąc oraz tańce do Baby Shark.
Wszystkich zachęcałabym również do rozważenia tego, czy rady z serii „powinno się” nie zrobią więcej szkody niż pożytku. Bo dzieci najbardziej potrzebują po prostu obecnych szczęśliwych rodziców – nie tych sfrustrowanych i pełnych poczucia winy, że nie są w stanie ogarnąć wszystkiego co „powinni”.
Ja wierzę, że nie musisz uczyć dziecka angielskiego, jeśli to Cię w danym momencie przerasta i jest to źródłem negatywnych emocji. Możesz uczyć dziecko angielskiego, jeśli jest to coś na co znajdujesz zasoby i chęci. Możesz zdecydować, że skupiacie się na czymś innym. Nikt nie każe działać z wszystkim na 100%.
Życzę Wam znalezienia spokoju i równowagi w życiu, które to u każdego będą wyglądać inaczej. Braku myślenia, jak być dobrym rodzicem — pewności tego, że jest się rodzicem wystarczającym.
3 komentarze
Zgadzam się z każdym słowem! Bardzo rezonuje to z moimi przemyśleniami. Niestety presja internetowych autorytetów i ekspertów jest ogromna i nawet jak ktoś jest bardzo odporny, to nie pozostaje bez śladu w nas. Zazwyczaj kłuje w nasze poczucie kompetencji i wzmacnia wyrzuty sumienia. Łatwo się zapędzić.
Dokładnie tak! Ja się uważam za osobę, która słucha się własnej intuicji i głosu rozsądku, a i tak czasem ziarno wątpliwości zostaje zasiane…
O tak, zdecydowanie! Internety potrzebują takiego wyważonego podejścia. I jak najwięcej rodziców powinno o nim usłyszeć. Natknęłam się na ten artykuł zaraz po obejrzeniu filmu „Nothing compares” o Sinéad O’Connor i mam taką refleksję, że zaufanie intuicji swojej, a nie innych pojedynczych osób czy oddanie jej w ręce po prostu społeczeństwu/mainstreamowi to poniekąd akt odwagi. Dziękuję za ten głos! I, oczywiście, Twoją pracę, z której czerpię codziennie w różnych aspektach 😉