Nie ma jak tytuł, który sam sobie odpowiada 😀 W dzisiejszym odcinku dowiecie się, dlaczego nie przepadam za słownikami obrazkowymi do nauki angielskiego dla dzieci. Nie zostawię Was jednak z pustymi rękami, bo chcę polecić Wam tytuły, które w tej kategorii są według mnie najlepsze.
Temat słowników obrazkowych poruszałam również w mojej książce „Twoje dziecko może mówić także po angielsku”, więc jeśli masz ją na półce to zapraszam na stronę 118:)
Dlaczego nie lubię słowników obrazkowych do nauki angielskiego?
Powód numer 1: Skupiają się na… gołych słówkach.
Gdy rodzice korzystają z nich do rozgadywania dzieci po polsku, to nie stanowi to żadnego problemu. Mówiąc biegle po polsku, rodzice rzadko kiedy ograniczają się do samego wskazania słówka i wypowiedzenia jego nazwy po polsku. Świadomie bądź nie, opisują dziecku obrazki, dodają coś od siebie, jednym słowem MÓWIĄ. Choćby prostymi zdaniami. Gdy z kolei rodzice używają słowników obrazkowych po angielsku, utrwalane jest w mojej opinii szkodliwe i bardzo nieskuteczne podejście: koncentracja na pamięciowej nauce pojedynczych słówek. Gdy z kolei rodzice używają słowników obrazkowych po angielsku, utrwalane jest w mojej opinii szkodliwe i bardzo nieskuteczne podejście: koncentracja na pamięciowej nauce pojedynczych słówek. Zdaję sobie sprawę, że oprócz braku świadomości problemem może być brak znajomości języka na tyle, aby mówić całymi zdaniami. I w tym według mnie zadanie dobrego słownika, aby zaoferować rodzicowi pomoc!
Ta metoda nie prowadzi do realnego przyswajania języka przez dzieci (ani przez dorosłych) i jeśli jest to główna lub jedyna strategia to skutkuje brakiem postępów, brakiem zrozumienia przez dzieci komunikatów po angielsku oraz brakiem mówienia z ich strony: nie da się mówić w języku, w którym się zna same pojedyncze słówka.
Z mojej perspektywy strategia ta wynika bezpośrednio z powszechnego przekonania, iż dzieci nie są w stanie przyswoić wiele więcej niż proste słówka i piosenki, bo nauka języka jest trudna. Stąd też popularny zwrot, że dzieci z językiem mają się „osłuchać”. Więcej na ten temat możecie przeczytać w moim e-booku “PŁYNNY ANGIELSKI BEZ BLOKADY JĘZYKOWEJ DLA TWOJEGO DZIECKA”, który będzie dostępny od 9 września w ramach paczki 49 ebooków za 149 zł – wejdź tędy korzystając z mojego linka afiliacyjnego (dostanę prowizję, jeśli zdecydujesz się na zakup, cena dla Ciebie zostaje bez zmian).
Powód numer 2: Brak kontekstu.
Oczywiście słowniki obrazkowe różnią się między sobą, a sam fakt braku kontekstu nie jest jednoznacznie zły. Mianowicie: książeczka, która ma białe strony, na której znajduje się pięć osobnych rysunków/zdjęć przedstawiających np. konkretny przedmiot może świetnie się sprawdzić w przypadku maluszków: nie przytłoczy ich i nie przebodźcuje. Jednocześnie moim problemem jest to, że daje małe pole do powiedzenia czegoś więcej niż „to jest łyżka” i znowu: po polsku możemy opowiadać dalej jak to łyżka służy do jedzenia itd. z kolei gdy mowa o wprowadzaniu drugiego języka u dzieci nieco starszych, to nie otrzymujemy żadnej pomocy, aby zobrazować to, co mówimy w języku na razie dla dziecka obcym i często zostaje nam jedynie tłumaczenie na polski. Czyli jednym słowem nie otrzymujemy ani pomocy językowej (patrz punkt pierwszy) ani wsparcia wizualnego, jeśli sami spróbujemy powiedzieć coś więcej. Coraz częściej jednak na rynku pojawiają się słowniki, które oprócz samych ilustracji przedstawiają całe scenki i bardzo mi się taki zabieg podoba.
Powód numer 3: Często zawierają błędy.
Dlatego zalecam ostrożność, jeśli chodzi o wydawnictwa polskie i sama dla pewności wolę korzystać z wydawnictw z siedzibą w UK lub USA. Istnieje coś, o czym mało się mówi i ma dwa aspekty. Mianowicie istnieje coś, co bym nazwała “angielskim podręcznikowym“ i “angielskim narodowościowym”. Pierwsze zjawisko to utrwalanie np. słownictwa, który istnieje już głównie w podręcznikach do nauki. Przykładowo mało kto w Wielkiej Brytanii używa jeszcze zwrotu “it’s raining cats and dogs”, ale my non-natives dalej się go uczymy i utrwalamy. Dlatego “angielski narodowościowy” to z kolei moja robocza nazwa na zjawisko, w ramach w danym społeczeństwie tworzy się pewna narodowa „wersja” angielskiego. I nie chodzi mi tu bynajmniej o „ponglish”.
O co zatem mi chodzi?
Jako Polacy mamy tendencję do popełniania podobnych błędów i używania podobnych zwrotów (nieraz niepoprawnych). Oczywiście źródłem tego jest opieranie się na tym samym języku pierwszym czyli polskim przez co przykładowo mamy problem z przedimkami (a/a/the) czy czasem Present Perfect. Mamy też utrwalone w szkole spojrzenie na niektóre słowa np. jesteśmy uczeni, że “rug” to “mały dywanik” lub “celery” to seler do zupy. To samo dostrzegałam swego czasu np. na tureckich stronach uczących rodziców angielskiego, na które się natykam (czyżby dwujęzyczność zamierzona była popularna w Turcji?) – widziałam te same błędy (inne od typowo polskich) u różnych twórców.
I tego typu błędy najczęściej widzę właśnie w słownikach obrazkowych: powtarzanie utrwalonych błędnych nazw oraz brak rozróżnienia na wariant angielskiego, używając raz nazw brytyjskich a innym nazw amerykańskich.
Problemem jest również to, że rzadko kiedy są recenzowane przez osoby, które znają angielski na wysokim poziomie i potrafią wyłapać takie błędy. Nie zrozumcie mnie źle: recenzje osób spoza także mają dużą wartość. Fajnie jednak, gdyby w przypadku nauki języków pojawiały się jednak i te „okiem specjalisty”. Takie recenzje są z kolei często odbierane negatywnie (i rozumiem to). Sama mam rozterki moralne na tym polu, bo biją się we mnie dwa wilki:
Jeden wilk nie chce tworzyć treści negatywnych. Sama piszę książki i tworzę w necie, więc rozumiem, że jesteśmy ludźmi, popełniamy błędy i całe życie się uczymy. Moje materiały mimo najlepszych chęci i milion korekt ze strony native speakerów też nie są od nich wolne, co dobitnie pokazało mi, że perfekcja jest nieosiągalna. Dziś powoli żegnam się z perfekcjonizmem i mam nadzieję, że niedługo zniknie mi za zakrętem. Z o wiele większą łagodnością podchodzę do błędów swoich i innych. Staram się nie tworzyć recenzji wytykających błędy, chociaż miałabym stały dobrze klikalny content na swoje media. Staram się robić swoje i swoim zachowaniem oraz działaniem pokazywać wyznawane przez siebie wartości.
Drugi wilk mówi: „no dobra, ale jak się ma cokolwiek zmienić, jeśli nie będziemy o tym mówić?” I ma trochę racji. I to mój dylemat w sprawie całego systemu nauczania dzieci angielskiego, tego jak wyglądają lekcje, podręczniki i właśnie pomoce typu słowniki obrazkowe czy flashcards. Moja niezgoda nie jest skierowana w stronę pojedynczych nauczycieli, twórców książek czy wydawnictw. Nie ma też na celu ośmieszenia kogokolwiek, sprawienia komuś przykrości czy odniesienia jakichkolwiek korzyści. Chciałabym, aby się zmieniało, bo uważam, że może być dużo lepiej i szczerze zależy mi na mojej misji pt. „bardziej skuteczna nauka języków dla dzieci”. Nie jest to walka z głodem na świecie, ale też ma wartość i chcę, aby to była moja cegiełka do zmiany stanu zastanego na lepszy.
Wpis na temat wypowiedzi prof. Jagody Cieszyńskiej był tym z rodzaju krytycznych, mimo że naprawdę bardzo, ale to bardzo starałam się utrzymać go w dobrym tonie i wypowiadać się z szacunkiem do drugiego człowieka. I mimo że był krytyczny, okazał się bardzo ważny: odbyłam po nim wiele wartościowych rozmów i wiele osób pisało mi, że bardzo potrzebowali takiej odpowiedzi kogoś z drugiej strony barykady. Tak samo wpis o Kici Koci po angielsku nie był peanami a obiektywną (na ile się da) recenzją z perspektywy nauczycielki angielskiego, tłumaczki i osoby „siedzącej” w angielskim dla dzieci (czyli mnie). And again: wielu rodziców ten wpis powitało takim „ufff, dzięki za rzetelną recenzję, dzięki temu, że piszesz o swoich wątpliwościach otwarcie, wiem, że można jej ufać i mogę podjąć decyzję, czy czytać ją dziecku, bo jest poprawna czy raczej trzymać się tylko wydawnictw typu Usborne„. Z drugiej strony doszły mnie też głosy, że „się czepiam”. Nie da się dogodzić wszystkim. Z drugiej strony może jednak da się robić „konstruktywną krytykę” (nie znoszę tego słowa!) w sposób pełny szacunku, dobrych intencji, nie ad personam i skutkującą kulturalną dyskusją umożliwiającą zmiany na lepsze? Nie wiem. Możliwe, że tak. A możliwe, że kiedyś te wpisy usunę, bo wygra pierwszy wilk.
Jakie słowniki obrazkowe polecam?
I thought you’d never ask! Link do wpisu TUTAJ.
Koniecznie napiszcie mi również, co Wy o tym wszystkim myślicie. I’m dying to know!